Walka była bardzo udana. Nasi przeciwnicy nie byli jakoś specjalnie mocni, ale ich liczebność trochę dała nam się we znaki. Gdy walczyłem z czwartym z rzędu Wyklętym oberwałem w rękę. Miałem przecięcie biegnące od ramienia po łokieć. Nie przejmowałem się tym aż tak bardzo. Jedna runa i załatwiłaby sprawę, lecz nie mieliśmy nawet chwili wytchnienia. Gdy zabijaliśmy jednych, drudzy zajmowali ich miejsce. Walka trwała z dwie godziny. Z ranami odetchnęliśmy gdy unicestwiliśmy wszystkie demony. Dopiero teraz spojrzałem na Lzzy. Była lekko ranna, ale to nic poważnego. Sam też miałem drobne zadrapania.
- Co zrobimy z tym ciałem?- zapytała
- Musimy zadzwonić po karetkę, anonimowo i uciec- powiedział - Nie możemy go ze sobą zabrać jest Przyziemny
- Rozumiem.
Lzzy oddaliła się a ja wyciągnąłem telefon. Zadzwoniłem po pogotowie i zerknąłem na plac bitwy. Przyziemni na pewno nic podejrzanego nie zauważą. Po rozejrzeniu się poszukałem dziewczyny. Siedziała plecami oparta o mur starego budynku.
- Chodźmy stąd- pomogłem jej wstać.- Na dziś koniec.
Poszliśmy do instytutu. Droga powrotna trochę nam zajęła. Najpierw Maryse i raport, później szpital.
- Żal mi tego który tam leżał- powiedziała Lzzy po chwili, gdy byliśmy opatrywani
- Chodzi ci o Przyziemnego? - zapytałem
- Tak - odpowiedziała
- Mi nie - mruknąłem wpatrując się w podłogę - Mógł się nie włóczyć o tej porze w takim miejscu.
- My Nocni Łowcy mamy zadanie...
- Tak, tak, chronić Przyziemnych - dokończyłem za nią - Ale my ryzykujemy dla nich swoim życiem a oni i tak pchają się w kłopoty - westchnąłem - Nie męczy cię to, że a każdym razem musimy wypełniać zadania zlecone przez Clave? Że to obcy Przyziemni są ważniejsi niż twoja własna rodzina i tylko oni się liczą?
(Lzzy?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz