Od Soray

Poszłam nad jakąś sadzawkę i usiadłam blisko wody. Woda była spokojna. Dzień jak to dzień, był cichy. Powietrzem zawiałam lekki wiatr, który poukładał moje spięte włosy. Z nudów zaczęłam puszczać kaczki. Za każdym razem przyglądałam się pierścieniom na tafli. Popatrzyłam w bok widząc wspomnienie...
- Soy chcesz to Cię nauczę puszczać kaczki.
- Od dzieciństwa nie potrafię i pewnie nie będę. I miałeś nie nazywać mnie Soy!
- Lubisz to zdrobnienie. Ja potrafię wszystko. Na początek rozpuść włosy.
- A co to ma do rzeczy?
- To działa jak metafora. Jak masz spięte to jesteś w sobie zamknięta, a kocham moją ryzykantkę.

Rozwiałam wspomnienia, opierając głowę o ręce, które były położone na nogach. Wtedy usłyszałam nadepnięcie na gałąź. Wskoczyłam na jedno z drzew i się przyczaiłam. Zobaczyłam mężczyznę, który się rozglądał wokół. Cicho skoczyłam za niego i końcem miecza.
- Jeden ruch, a zginiesz.

<Alec?>