Od Ariki do Cole'a (CD)

Patrzyłam na chłopaka ze smutkiem. Bolało mnie, że nie wiem, co jeszcze mogę zrobić. Bitwa nie chyliła się ku końcowi, można by rzec, że dopiero teraz nabierała rozmachu. Lecz ja nie widziałam tego wszystkiego. Patrzyłam na chłopaka, leżącego na podłodze, całkiem bezradna.
- Oczywiście, że go mam. - powiedziałam, prawie-że płaczliwym tonem.
Chłopak się tylko uśmiechną, lecz zaraz uśmiech ten znikł, zastąpiony wyrazem bólu. A jednak nie mogę i nie pozwolę mu umrzeć.
Rozejrzałam się po polu "bitwy" jeśli tak można by nazwać to, co się obecnie dzieje w pokoju. W końcu dojrzałam wysoką dziewczynę, o długich czarnych włosach, powalająca przeciwników jednym ciosem bicza z elektrum, za drugim.
- Izzy! - zawołałam. Wiedziałam, że dziewczyna jest lepsza w runach, niż ja. Na pewno poradzi sobie lepiej. Musi sobie poradzić lepiej. Ponieważ ja już zaaplikowałam Cole'owi kilkanaście iratze i na razie nic to nie pomaga...
Podałam dziewczynie szczegółowe informacje, co powinna zrobić, a sama wzięłam do ręki katanę, wstałam i nienawistnym spojrzeniem obdarzyłam Valentine'a. Zapłaci mi za to.
Ruszyłam w jego kierunku, lecz drogę zastąpiło mi dwóch mężczyzn. Jeden posiadał topór, zaś drugi miecz obusieczny. Sporo czasu mi zajęło, zanim sobie z nimi poradziłam. Gdy pierwszy unosi topór, aby zadać cios toporem z góry, czekam, jak skamieniała, gotowa uskoczyć w odpowiednim momencie... i kiedy wreszcie opuszcza topór, robię zwrot w prawo i unikam ciosu, a broń z impetem wbija się w podłogę. Natychmiast zadaję cios kataną. Jeden z głowy. Drugi zaś... nie popełnia błędu pierwszego. Naciera na mnie, tnąc z prawej i lewej strony. Kataną ciężko mi blokować ciosy takiego miecza. A jednak popełnia błąd. Przyzwyczaił się do jednej sekwencji, więc kiedy robię wyskok do góry, zaskoczony nie zatrzymał miecza i razem z nim poleciał w bok i upadł. Kolejny cios, kolejny pokonany.
Im dalej brnęłam w stronę Valentine'a, tym więcej przeciwników stawało na mojej drodze. Nie wiem, jakim cudem było ich tu aż tylu...
Właśnie powalałam kolejnego z przysadzistych mężczyzn, kiedy rozległ się huk. Zapanowało ogólne zamieszanie. Nikt nie wiedział, co się dzieje. W pokoju nagle pogasły wszystkie światła, a dookoła rozprzestrzenił się jakiś pył. Kiedy opadł, w pokoju byli tylko Nocni Łowcy i ciała poległych na ziemi. Valentine uciekł. Zaklęłam w duchu.
Zaczęłam się rozglądać po pokoju i mój wzrok zatrzymał się dopiero na leżącym, ciemnowłosym chłopaku. Podbiegłam do niego.
- Co z nim? - pytam
- Nie najlepiej.
- Musimy zabrać go do Instytutu, do Cichych Braci.
- To zdrajca - w zasięgu mojego wzroku pojawia się Jace,
- Twoja inteligencja...
- Nawet nie kończ - warknął.
- Bo co? Nie chcesz się przyznać, że możesz doprowadzić do śmierci swojego? Clave nie będzie zadowolone.
- On...
- Nawet nie próbuj powiedzieć, że zdradził, bo to nieprawda.
Chłopak chwilę walczy ze sobą, a potem wydaje polecenia. Jeden z Łowców chwyta Cole'a i wszyscy podchodzimy do miejsca, gdzie pojawiła się Brama. W kilka sekund znajdujemy się w Instytucie. Cole'a szybko zabierają do izby chorych. Znowu. A ja, tak jak wcześniej, idę za nimi.

<Cole?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz